Ochłonęliśmy już z tych największych emocji. Żyjemy z dnia na dzień, nadal wszystko nas zachwyca, chyba jeszcze bardziej niż dwa tygodnie temu. Jesteśmy szczęściarzami, bo oboje pracujemy, nieźle zarabiamy i nie martwimy się o dach nad głową. Troszczymy się też o nasze żołądki, szukamy produktów dobrych i bardzo dobrych. Za radą mamusi Lidzi jemy dużo owoców i wcale nie oszczędzamy na jedzeniu. Niestety w 100% jesteśmy pewni, że w Polsce można jeść smaczniej :)
Praca taka sama jak na całym świecie. Trzeba wcześnie wstać, bolą nogi i już około 22:30 nie bardzo chce nam się rozmawiać. Ale płacą znacznie lepiej. Dlatego w grę wchodzą nawet weekendy, chociaż szkoda nam każdego pięknego dnia. Może wrócimy po 7 miesiącach, co na ten moment jest coraz mniej prawdopodobne, więc musimy maksymalnie wykorzystać nasz czas tutaj.
Natalia dostała pracę z umową! w dobrej restauracji. Trochę kelneruje, trochę sprząta, trochę się pląta wśród klientów i dba o to, żeby niczego im nie brakowało. Na początku miała sporo obaw, czy sobie poradzi. Okazuje się, że nawet w tym czuje się jak ryba w wodzie. Kobieta pracująca żadnej pracy się nie boi (hahaha). We wspominanym w poprzednim poście SPA też łapie kilka godzin w tygodniu, tam przynajmniej jest sama sobie szefem.
U Damiana bez zmian- średnio o 5:30 wyrusza na rowerze do pracy. Wraca, je, jedzie do szkoły, wraca, je. Szaleństwo. Ale za to dziura budżetowa podreperowana i może styczniowe wakacje spędzimy, na przykład, w Tajlandii. Damian będzie też zakładał własną firmę. Taka jest na ten moment potrzeba, a absolutnie w niczym mu to nie przeszkodzi, ani niczego nie utrudni.
Męczy nas różnica czasu między Sydney a Polską i Francją. Ciężko spotkać się na skypie. My kładziemy się spać, a nasi najbliżsi ciągle są w pracy. 10 godzin to przepaść, na ten moment nie do pokonania.
Pogoda jest coraz ładniejsza. Były już pierwsze, ciężkie do zniesienia upały, czekamy na następne. Wiosna jest troszkę kapryśna, burzowa i wietrzna. Zasada jest jedna- weekend musi być piękny.
Wszyscy chodzą już w japonkach, mamy nawet wrażenie, że Australijczycy nie wkładają na nogi innego rodzaju obuwia. Kobiety ubrane w eleganckie garsonki mają na nogach albo japonki, albo w wersji bardziej szykownej- adidasy. Ludzie stawiają na wygodę, zaczynamy to rozumieć. Biorąc pod uwagę, że każde z nas dziennie pokonuje na nogach około 8 kilometrów, adidasy to nieraz najlepsza rzecz pod słońcem.
Rozglądamy się za mieszkaniem. Byliśmy nawet oglądnąć pokój bliżej stacji pociągu, ale nie zachwycił nas. Nasze małe mieszkanko jest słodkie i bardzo komfortowe, ale koniecznie musimy być bliżej stacji. Damian poznał w szkole Słowaka, który też jest na etapie szukania czegoś nowego ze swoją dziewczyną, więc poszukamy razem. Może się uda :)
Niedzielne popołudnie spędziliśmy w Botanic Garden, zaraz przy Operze. Ogród Botaniczny w Sydney jest gigantyczny i można w nim spacerować za darmoszkę. Magiczne miejsce, egzotyczne rośliny, jeszcze bardziej egzotyczne ptactwo. Zjedliśmy tam niedzielny, uroczysty obiad. Niestety tym razem nie rosół i schabowy, a australijskie fish & chips. Wrócimy tam na pewno, bo to miejsce, któremu trzeba poświęcić przynajmniej jeden dzień.
Na zdjęciu widok, który za każdym razem zapiera dech w piersiach:
I kilka innych zdjęć, które udało nam się zrobić, choć wcale nie czujemy parcia na szkło. Nie jesteśmy przecież turystami. Można by nawet powiedzieć, że prawdziwi z nas tubylcy.
Nadchodzący weekend mamy w całości wolny więc ruszamy tyłeczki. Będzie mnóstwo nowych zdjęć i obszerne relacje na blogu. OBIECUJEMY!
Pozdrawiamy wszystkich, życzymy Wam miłego wtorku i czekamy na Was tutaj :)
P.S. Po raz kolejny (już nie liczymy) zostaliśmy wujkiem i ciocią. Nasza rodzina powiększyła się o kolejną ślicznotkę- Kaję. Możecie nam gratulować:)