wtorek, 28 października 2014

Niuńki vs brutalna rzeczywistość. 1 : 0.



Ochłonęliśmy już z tych największych emocji. Żyjemy z dnia na dzień, nadal wszystko nas zachwyca, chyba jeszcze bardziej niż dwa tygodnie temu. Jesteśmy szczęściarzami, bo oboje pracujemy, nieźle zarabiamy i nie martwimy się o dach nad głową. Troszczymy się też o nasze żołądki, szukamy produktów dobrych i bardzo dobrych. Za radą mamusi Lidzi jemy dużo owoców i wcale nie oszczędzamy na jedzeniu. Niestety w 100% jesteśmy pewni, że w Polsce można jeść smaczniej :)

Praca taka sama jak na całym świecie. Trzeba wcześnie wstać, bolą nogi i już około 22:30 nie bardzo chce nam się rozmawiać. Ale płacą znacznie lepiej. Dlatego w grę wchodzą nawet weekendy, chociaż szkoda nam każdego pięknego dnia. Może wrócimy po 7 miesiącach, co na ten moment jest coraz mniej prawdopodobne, więc musimy maksymalnie wykorzystać nasz czas tutaj.
Natalia dostała pracę z umową! w dobrej restauracji. Trochę kelneruje, trochę sprząta, trochę się pląta wśród klientów i dba o to, żeby niczego im nie brakowało. Na początku miała sporo obaw, czy sobie poradzi. Okazuje się, że nawet w tym czuje się jak ryba w wodzie. Kobieta pracująca żadnej pracy się nie boi (hahaha). We wspominanym w poprzednim poście SPA też łapie kilka godzin w tygodniu, tam przynajmniej jest sama sobie szefem.
U Damiana bez zmian- średnio o 5:30 wyrusza na rowerze do pracy. Wraca, je, jedzie do szkoły, wraca, je. Szaleństwo. Ale za to dziura budżetowa podreperowana i może styczniowe wakacje spędzimy, na przykład, w Tajlandii. Damian będzie też zakładał własną firmę. Taka jest na ten moment potrzeba, a absolutnie w niczym mu to nie przeszkodzi, ani niczego nie utrudni. 

Męczy nas różnica czasu między Sydney a Polską i Francją. Ciężko spotkać się na skypie. My kładziemy się spać, a nasi najbliżsi ciągle są w pracy. 10 godzin to przepaść, na ten moment nie do pokonania. 

Pogoda jest coraz ładniejsza. Były już pierwsze, ciężkie do zniesienia upały, czekamy na następne. Wiosna jest troszkę kapryśna, burzowa i wietrzna. Zasada jest jedna- weekend musi być piękny. 
Wszyscy chodzą już w japonkach, mamy nawet wrażenie, że Australijczycy nie wkładają na nogi innego rodzaju obuwia. Kobiety ubrane w eleganckie garsonki mają na nogach albo japonki, albo w wersji bardziej szykownej- adidasy. Ludzie stawiają na wygodę, zaczynamy to rozumieć. Biorąc pod uwagę, że każde z nas dziennie pokonuje na nogach około 8 kilometrów, adidasy to nieraz najlepsza rzecz pod słońcem. 

Rozglądamy się za mieszkaniem. Byliśmy nawet oglądnąć pokój bliżej stacji pociągu, ale nie zachwycił nas. Nasze małe mieszkanko jest słodkie i bardzo komfortowe, ale koniecznie musimy być bliżej stacji. Damian poznał w szkole Słowaka, który też jest na etapie szukania czegoś nowego ze swoją dziewczyną, więc poszukamy razem. Może się uda :)

Niedzielne popołudnie spędziliśmy w Botanic Garden, zaraz przy Operze. Ogród Botaniczny w Sydney jest gigantyczny i można w nim spacerować za darmoszkę. Magiczne miejsce, egzotyczne rośliny, jeszcze bardziej egzotyczne ptactwo. Zjedliśmy tam niedzielny, uroczysty obiad. Niestety tym razem nie rosół i schabowy, a australijskie fish & chips. Wrócimy tam na pewno, bo to miejsce, któremu trzeba poświęcić przynajmniej jeden dzień.
Na zdjęciu widok, który za każdym razem zapiera dech w piersiach:


I kilka innych zdjęć, które udało nam się zrobić, choć wcale nie czujemy parcia na szkło. Nie jesteśmy przecież turystami. Można by nawet powiedzieć, że prawdziwi z nas tubylcy. 





Nadchodzący weekend mamy w całości wolny więc ruszamy tyłeczki. Będzie mnóstwo nowych zdjęć i obszerne relacje na blogu. OBIECUJEMY!


Pozdrawiamy wszystkich, życzymy Wam miłego wtorku i czekamy na Was tutaj :)

P.S. Po raz kolejny (już nie liczymy) zostaliśmy wujkiem i ciocią. Nasza rodzina powiększyła się o kolejną ślicznotkę- Kaję. Możecie nam gratulować:) 

poniedziałek, 20 października 2014

Coraz bliżej święta.



Zaczęliśmy normalne życie. Rano wstajemy do pracy, Damian już przed 5 musi być w drodze na stację, Natalia wyrusza o 7 (na szczęście tylko trzy razy w tygodniu, pozostałe dni pracuje popołudniami). Mamy dużo szczęścia, że oboje znaleźliśmy pracę, i to tak szybko. Dzięki temu możemy spokojnie planować podróże, wydatki, wieczorne drinki. Jeśli będziemy pracować przez następne miesiące to powinno wystarczyć też na kolejną wizę i kilka tygodni szkoły. Ufff...kamień z serca.

Dzień za dniem mija nieubłaganie. Damian ma teraz ostrą jazdę bez trzymanki. Po pracy wpada do domu na obiad (o ile Natalia coś przygotuje:)) i z bólem serca jedzie do szkoły na 15:30. Zmiana kursu na popołudniowy wyszła mu zdecydowanie na dobre. Wskoczył do grupy o wyższym poziomie, ma świetną nauczycielkę. Jest baaaaardzo zmotywowany do nauki języka, a biorąc pod uwagę intensywność kursu, lada moment załatwi każdą sprawę bez pomocy Natalii.

Teraz, jak już mamy pracę i znamy stawki, uświadomiliśmy sobie jak fajnie można żyć. Za pierwsze pensje na pewno kupimy sobie iPhony, albo inne wynalazki, bo bez dobrego smartfona i aplikacji z mapami bardzo ciężko poruszać się po mieście. Okazuje się, że codzienne życie nie jest tu wcale takie drogie, jak zarabia się w dolarach. Można śmiało pozwolić sobie na wiele rzeczy, które w Polsce byłyby sporym wydatkiem. Najnowsze tytuły w księgarni kosztują tutaj 9-20$, co oznacza, że za pół godziny pracy możemy kupić sobie lekturę na wiosenne wieczory. I właściwie to można by tak wymieniać bez końca. Niemal wszystko jest na wyciągnięcie ręki (oprócz nieruchomości), dlatego już nie dziwimy się tłumom w galeriach handlowych. Na nas też przyjdzie czas..:)

W Australii chyba nie obchodzi się Halloween. Nie widać ozdób przy domach, nie straszą trupie czaszki i kościotrupy. Za to w Sydney czuć już Święta Bożego Narodzenia. Oczywiście, tak samo jak w USA, nie ma to związku z Bożym Narodzeniem- to tylko CHRISTMAS. W sklepach choinki, mikołaje, kartki świąteczne i wszystko to, czego nie jesteście sobie nawet w stanie wyobrazić. Musimy zrobić ukradkiem zdjęcia, pokażemy Wam jak Australia przygotowuje się do Świąt :)



Weekend spędziliśmy oczywiście poza domem.
W każdy sobotni wieczór w centrum Sydney, w porcie, odbywa się pokaz sztucznych ogni. Piękne wydarzenie. Byliśmy zaskoczeni poziomem pokazu. Nie możemy się już doczekać Sylwestra. Na samą myśl mamy ciarki na ciele..
Miasto w sobotę tętni życiem. Tysiące ludzi spaceruje, drinkuje w knajpkach, tańczy w dyskotekach. Wszystko w zasięgu ręki. Piwo i drinki w pubach też są w przystępnych cenach. Śmiało można sobie na nie pozwolić. Skorzystaliśmy z tego. Poobserwowaliśmy tańczących "Ozzie", oglądnęliśmy doskonały pokaz kabaretowo- taneczny w porcie (uśmialiśmy do łez, bo faceci byli naprawdę świetni) i wróciliśmy do domu, zgarniając po drodze ramkę na zdjęcia i nowiutką tablicę korkową z wystawek przed domami!

W niedzielę trochę doleżeliśmy w łóżku więc wszelkie plany dalszych wypraw odłożyliśmy na inny weekend. Pogoda była piękna dlatego spakowaliśmy torby i pojechaliśmy na Bondi Beach troszkę podsmażyć tyłeczki. Czujemy się tutaj już trochę jak u siebie. Jakbyśmy byli tu co najmniej kilka miesięcy. Znamy już parę miejsc, wracamy do nich. Pasuje nam tu wszystko.






Damian już myśli o kupnie deski surfingowej, podoba mu się ten sport. Natalia póki co, ze strachu przed rekinami, nawet nie wchodzi do oceanu..

Marzymy, patrzymy na piękne i horrendalnie drogie domy, które są na sprzedaż, odważnie planujemy przyszłość. A może Bozia da, może się uda..

Pomału zaczyna nam brakować towarzystwa, rodziny i znajomych. Dobrze wiemy, ze nie można mieć wszystkiego i z tą myślą brniemy przed siebie. Choć miłą niespodzianką byłaby wiadomość, że ktoś kupił bilet i niebawem tu będzie..


P.S. Nasze znalezione rowery śmigają jak nowe. JESTEŚMY ZWYCIĘZCAMI!


czwartek, 16 października 2014

Tydzień za nami.

Dziś mija nasz pierwszy tydzień w Sydney. Z pewnością uczcimy to lampką wina wieczorem:)
Wszystko układa się po naszej myśli, jesteśmy bardzo zmobilizowani i uparcie dążymy do wyznaczonych celów.

W poniedziałek Natalia była na rozmowie o pracę. Ładnie ubrana odprowadziła Damiana do szkoły i udała się w umówione z pracodawcą miejsce. Okazało się, że na tą samą godzinę przyszło około 8 osób. Praca związana ze sprzedażą- tyle informacji Natalia uzyskała w korytarzu, przed wejściem na rozmowę. Sympatyczny Pan prosił 4 osoby na każdą sesję. Rozmowa trwała około 25 minut. Okazało się, że firma otwiera nowy projekt dla Amnesty International i praca ma polegać na zachęcaniu ludzi, robiących zakupy w galeriach handlowych w centrum miasta, do wpłacania pieniędzy dla Amensty. W Natalii wzbudziło to mieszane uczucia, taka praca zdecydowanie jej nie pasuje, ale zawsze istniała nadzieja, że nie zaproszą jej na dzień próbny, który miał się odbyć nazajutrz. Kilka godzin po rozmowie Natalia dostała smsa, że bardzo spodobała się Panu, który prowadził rozmowę i jest zaproszona na dzień próbny. I choć była niemal pewna, że to nie jest praca dla niej to nagle pojawiły się wątpliwości. Ostatecznie jednak odpisała, że przeprasza, ale nie pojawi się w wyznaczonym miejscu. Po pierwsze praca polega na narzucaniu się ludziom, a po drugie zarobek zależy wyłącznie od tego ile osób uda się skutecznie zachęcić. Na ten moment musimy mieć pewne pieniądze.

W poniedziałek byliśmy także w agencji, która pomogła nam tutaj przyjechać. Spotkaliśmy się z bardzo miłym przyjęciem i otrzymaliśmy wiele pomocnych informacji. Damian dostał kilka numerów telefonów, do Polaków, którzy prowadzą tutaj firmy i szukają pracowników. Wiemy, że mamy w agencji dużą pomoc :)

Damian jest bardzo zadowolony ze szkoły, z zajęć, z towarzystwa. Codziennie wstaje o 6:30. O 7:20 jedzie z ludźmi, u których mieszkamy na stację. O 8:30 zaczyna zajęcia, kończy je o 14:30, a o 15:30 jest w domu. Dziś zmienił tryb zajęć na popołudniowy, co oznacza, że będzie chodził do szkoły na 15:30 i skończy dopiero o 21:00. W sobotę kilka godzin spędzi na kursie BHP i dostanie tzw. White Card, co pozwoli mu na podjęcie pracy fizycznej. Być może już od poniedziałku zacznie pracę w firmie, która składa meble. Byłoby doskonale, wszelkie szczegóły uzgodni dziś albo jutro :)

W poniedziałek wieczorem wybraliśmy się do wspomnianego w pierwszym lub drugim poście na blogu, Simona.
Simon mieszka niedaleko nas, ma ogromny dom z basenem, w którym wynajmuje pokoje pod homestay. Rzeczywiście dom jest wielki, piękny, imponujący. Jest pełen ludzi, bo w trzech pokojach zamieszkują studenci z Azji. Dodatkowo Simon i Michelle mają dwoje małych dzieci. Świetni ludzie. Bardzo pozytywni, otwarci, mieszkają w ładnej dzielnicy. Wszystko nam się bardzo podobało, Simon zaproponował pomoc w znalezieniu pracy, Michelle zasugerowała, że czasami mogłabym opiekować się dziećmi. Doskonała okazja dla nas do nauki języka, bo rodzina preferuje wspólne spędzanie czasu. Simon powiedział, że mamy się zastanowić nad kwotą, którą jesteśmy w stanie mu zapłacić. Oprócz tygodniowej stawki, co 3 miesiące każde z nas miałoby zapłacić 150$ za prąd.

Wróciliśmy do domu, całkiem pozytywnie nastawieni do oferty. Napisaliśmy Simonowi, że nie możemy płacić więcej niż 330$ tygodniowo, a nawet ta kwota jest dla nas za wysoka. Otrzymaliśmy odpowiedź, że w związku z tym, że bardzo nas polubili, chcą 300$. Wow. I znowu decyzja do podjęcia. Przeliczyliśmy wszystko, przemyśleliśmy wszystkie za i przeciw. Głównym powodem, dla którego nie zdecydowaliśmy się przyjąć oferty Simona, była spora odległość domu od stacji. Musielibyśmy dojeżdżać autobusem, co jest drogie, więc na dłuższą metę nie opłaca się nam taki układ.

Rozglądamy się za pokojem bliżej centrum. Jest wiele ofert dzielenia mieszkania lub domu, spokojnie możemy mieścić się w 300$/tyg. Troszkę poznaliśmy miasto, wiemy gdzie byłoby fajnie zamieszkać, także pomalutku szukamy czegoś w dobrej lokalizacji.
Dzielnica, w której mieszkamy jest świetna, więc jeżeli znajdzie się coś blisko stacji pociągu to możliwe, że w niej zostaniemy. Teraz mamy około 1,7 km do stacji, chodzimy głównie na nogach. Zajmuje nam to 20 minut, niemal cały czas pod górkę w kierunku stacji. Dobry sport :)

W środę Natalia była na rozmowie o pracę na pięknie nazywanym stanowisku "housekeeper" w SPA. Niewyobrażalnie magiczne miejsce. Coś niesamowitego. Dostała propozycję pracy trzy razy w tygodniu. Oczywiście przyjęła ofertę.
Praca ma polegać na dbaniu o detale. Ma być nieskazitelnie czysto. Właściwie to jest tam czysto, ale wchodzi w grę kwestia szczegółów- odcisków palców na drzwiach, brudnej ścianie, kurzu na obrazach. 3 piętra kliniki, 12 godzin sprzątania tygodniowo. Zaczyna od poniedziałku.

Jeśli tylko Damian dostanie pracę w wymiarze 20 godzin tygodniowo, to właściwie jesteśmy ustawieni. Natalia szuka jeszcze czegoś na 8 godzin. Dostaje sporo propozycji. Kilka rozmów przed nią, może uda się coś zgrać z pracą, którą już dostała :)

U nas, po trzech dniach deszczu i burz, wreszcie słońce...!!!

Oglądajcie zdjęcia z naszej okolicy, szukaliśmy pięknych papug, które widzieliśmy w poniedziałek, ale chyba schowały się przed deszczem.

Pozdrawiamy was gorąco:)













niedziela, 12 października 2014

Sydney - najpiękniejsze miasto na świecie :)

Już wiemy! Z kilku miast, które mieliśmy do wyboru, Sydney (po angielsku mówi się SIDNI, do czego ciągle nie potrafimy się przyzwyczaić) jest najlepszym miejscem do życia.



Weekend spędziliśmy na plażowaniu. W sobotę wybraliśmy się na Bondi Beach, znaną z programów o australijskich ratownikach. Świetne miejsce, pełne młodych pięknych ludzi. Niezwykle przystojni faceci i śliczne dziewczyny. Istny wybieg mody. Mało kto ma strój kąpielowy marki innej niż Roxy, Billabong, Seafolly czy O'Neil. My też się dorobimy :)
Na Bondi Beach, z miejsca w którym mieszkamy, docieramy pociągiem w 40 minut. W Sydney nie ma metra. Są pociągi, autobusy, tramwaje i promy. Wszystko bardzo zadbane. Nie widzieliśmy jeszcze popisanych ścian i foteli, czy przyklejonych do oparcia, albo pod siedzenie gum do żucia. Najwidoczniej ludzie nie myślą o tym żeby niszczyć. Wsiadają i w pełnym komforcie przemieszczają się po mieście.

Wracając z plaży zauważyliśmy przed domami w naszej dzielnicy mnóstwo rożnych tzw. klamotów. Australijczycy pozbywają się niepotrzebnych rzeczy rzucając je przed domami. Każdy może zabrać to, co mu potrzebne. Skusiliśmy się na miskę, która była potrzebna na mokre pranie. Nówka sztuka, nie śmigana. Małymi krokami rozpoczęliśmy więc etap urządzania swojego kąta.

Sobotni wieczór poświęciliśmy na szukanie pracy. Ofert jest nieskończenie wiele, co zdecydowanie poprawiło nasze nastroje, tym bardziej, że kupka dolarów nie rośnie, a jedynie zmniejsza się w zastraszającym tempie. Wysłaliśmy mnóstwo zgłoszeń. Postanowiliśmy, że będziemy natrętni. Tym sposobem dzisiaj rano na skrzynce pocztowej Natalii były już dwie odpowiedzi, a popołudniu zadzwonił telefon. Jutro o 11:30, dla Natalii chwila prawdy w australijskiej firmie marketingowej, która rekrutuje pracowników. Szczerze mówiąc, nie wiadomo, co to za praca. Na pewno związana ze sprzedażą, ale nie znamy szczegółów. Nie zaszkodzi pójść, zobaczyć, powygłupiać się trochę łamanym angielskim. Każde takie doświadczenie jest na wagę złota.
Popołudniu na poczcie głosowej w telefonie Natalii pojawiła się wiadomość od kobiety, która szuka niani dla trójki swoich dzieci. Mieszka w samym sercu Sydney, Darling Harbour, i potrzebuje pomocy w domu, w sumie około 20 godzin tygodniowo. Płaci 20$ za godzinę. Trzeba będzie oddzwonić rano i umówić się na spotkanie.

Wracając do weekendu. W niedzielny poranek zgłosiliśmy mężowi Cecily, kobiety u której mieszkamy, że nasz telewizor nie odbiera wszystkich programów. Byliśmy ogromnie zaskoczeni, gdy zareagował śmiechem i uprzejmie nas poinformował, że w Australii jest tylko 7 głównych programów i właściwie nic innego się nie ogląda. Wygląda na to, że Australijczycy wolą spędzać czas w inny sposób. Na przykład, i tu także byliśmy bardzo zaskoczeni, nie oglądają filmów na płytach DVD. Ciągle używają kaset magnetowidowych. Australia jest na końcu świata, najwidoczniej kilka rzeczy tutaj jeszcze nie dotarło..

Popołudniu ruszyliśmy w kierunku polecanej przez turystów i opisywanej w przewodnikach Manly Beach. Po drodze znów przeszperaliśmy starocie wystawione przed domy i ku naszej wielkiej radości znaleźliśmy dwa świetne rowery. Nie zastanawialiśmy się długo, poszliśmy do właściciela domu zapytać, czy możemy je przygarnąć i tym oto sposobem zaoszczędziliśmy około 200$. Musimy je troszkę podrasować, ale na pewno będą nam służyć.
Zabraliśmy też ramki na zdjęcia, doniczkę, kosz na brudne pranie, półeczkę wiklinową do łazienki i paletki do badmintona. Jesteśmy bogaci!!!!!









Manly Beach, na którą dotarliśmy, po odstawieniu naszych zdobyczy do domu, jest rzeczywiście piękna. To taki wakacyjny kurort w mieście. Mnóstwo sklepów, sklepików i knajpek przeróżnej maści. Na plaży jeszcze więcej surferów niż na Bondi. Niestety na plaży pojawiły się niebieskie meduzy, tzw. blue bottles. Paru śmiałków próbowało je dotknąć, co skutkowało natychmiastowym poparzeniem.
Na plaży (na którą dotarliśmy z Sydney promem) tysiące ludzi, liczne australijskie rodziny. Ludzie mają tutaj naprawdę dużo dzieci. Widzieliśmy już wiele młodych par z 3 albo 4 maluchów. Bardzo nam się to podoba. Australijski system wspiera wielodzietne rodziny. Otrzymują ogromną pomoc od państwa, więc tak naprawdę chyba im się to opłaca.

Wklejamy kilka zdjęć z niedzielnej podróży:













Pierwszy weekend w Sydney za nami. To zaledwie kilka dni naszego pobytu w Australii, a już lubimy to miasto. Jest piękne.
Damian jutro zaczyna szkołę. Idziemy razem na rozpoczęcie, bo we dwoje raźniej. A później będziemy znów wysyłać nasze CV i czekać na kolejne telefony. Pomalutku, do przodu..


Pozdrawiamy wszystkich czytających naszego bloga :)







piątek, 10 października 2014

Nasze miejsce na ziemi :)

Mija nasz drugi dzień w Sydney. Jest godzina 20:35, niedawno wróciliśmy z centrum, pijemy kawę i jemy lody...rozpusta!

Podróż do Australii była baaaaardzo długa i niezwykle męcząca. Na szczęście, poza opóźnieniem samolotu z Doha do Perth, obeszło się bez większych przygód. Do tej pory nie zdawaliśmy sobie sprawy z odległości jaka dzieli Polskę i Australię. Wiedzieliśmy, że jest daleko. Ale nie aż tak.
Linie lotnicze Qatar Airways, którymi mieliśmy ogromną przyjemność lecieć, są fantastyczne. Samoloty naprawdę piękne, komfortowe, obsługa bardzo miła i ładna i pyszne jedzenie :) Do woli mogliśmy częstować się alkoholem i napojami, z czego chętnie korzystaliśmy..

Lot z Warszawy do Doha, trwał 5 godzin. Dostaliśmy poduszki i kocyki. Troszkę pospaliśmy, reszta podróży upłynęła na graniu w Zumę Blitz:) Lotnisko w Doha zrobiło na nas piorunujące wrażenie. Gigantyczny obiekt, wchodzący w wody Zatoki Perskiej, to najpiękniejsze lotnisko na jakim do tej pory byliśmy. 9 godzin, które spędziliśmy tam czekając na lot do Perth, upłynęło w miarę szybko. Jednak zmęczenie coraz bardziej dawało się we znaki. Zjedliśmy niezastąpiony domowy chleb z kotletem :) oraz ostre kabanosy żeby zabić bakterie (jeden z pasażerów wystraszył nas, że możemy cierpieć na zatrucie, po tym jak umyliśmy zęby i wypłukaliśmy usta wodą z kranu na lotnisku).





Samolot, którym lecieliśmy do Perth był gigantyczny. Na szczęście nie było kompletu pasażerów więc mieliśmy naprawdę dużo miejsca dla siebie. Po zjedzeniu pysznego obiadu (o 3 w nocy :)) i wypiciu lampki wina padliśmy jak muchy. Założyliśmy opaski na oczy, do uszu włożyliśmy stopery, przykryliśmy się kocami i spaliśmy niemal 5 godzin. A później śniadanie, kawa, spacer po samolocie i oglądanie koncertów na wbudowanych w siedzenia "centrach rozrywki". Przy dźwiękach Coldplay wylądowaliśmy w Perth. Nie da się opisać uczucia, które towarzyszyło nam, gdy zobaczyliśmy pod sobą stały ląd. Łzy cisnęły się do oczu. Wreszcie Australia..!




Pamiętając urywki programu telewizyjnego o kontrolach na australijskich lotniskach pozbyliśmy się wszystkiego, co mogłoby przysporzyć nam kłopotów. Wyrzuciliśmy resztę jedzenia, przyznaliśmy się w formularzu do posiadania leków i z czystym sumieniem poszliśmy w kierunku urzędnika. Ten wbił nam pieczątkę z wizą do paszportu i tym sposobem uczynił nas najszczęśliwszymi ludźmi pod słońcem.

Następny lot do Sydney, liniami Virgin Airlines, był nieco mniej przyjemny od wcześniejszych. W ogromnym samolocie pełnym kolorowych ludzi było chłodno, a dla pasażerów nie było kocyków. Zjedliśmy tosty i ciasteczko, zamówiliśmy piwo żeby nieco podgrzać atmosferę, a później zasnęliśmy snem twardym jak kamień. Obudziliśmy się tuż przed lądowaniem.

Z lotniska odebrała nas Cecily, kobieta, u której mieszkamy. Dotarliśmy do naszego nowego, tymczasowego domu, wzięliśmy wymarzony prysznic i położyliśmy się do łóżka. Popołudniu pojechaliśmy do banku założyć konta i na zakupy, bo głód dawał się we znaki. I tutaj pierwszy szok- ceny! Czytaliśmy, że jest drogo, ale to co zobaczyliśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Szukamy więc najtańszych sklepów, i póki co kupujemy produkty w najkorzystniejszych cenach. Mamy nadzieję, że jak już zaczniemy zarabiać w dolarach wszystko pójdzie łatwiej. Może pozwolimy sobie w centrum na gałkę loda za 5,5 AUD.
Urządzamy się pomalutku, uzupełniamy lodówkę, kupujemy naczynia i sztućce. Mamy nasz mały, przyjemny, choć nieco chłodny kąt.








Zachwycamy się wszystkim. Dziś wybraliśmy się do centrum, zobaczyć Sydney. Jest piękniej niż myśleliśmy. Pogoda jest cudowna, nieustannie świeci słońce, choć przy oceanie czuć delikatny chłód. Opera jak powiedział Damian "dupy nie urywa", ale za to widok na Harbour Bridge zapiera dech w piersiach. Wszędzie jest dużo egzotycznej zieleni, nawet trawa jest inna niż w Polsce. Papugi robią mnóstwo hałasu, nie ma węży, za to zdarzyło nam się kilka razy wejść w pajęczynę. Gęsia skórka przechodzi na samą myśl o pająku...















To nasze pierwsze wrażenia. Pomalutku odnajdujemy się w tutejszej rzeczywistości. Sydney jest ogromne, większe niż w naszych wyobrażeniach. Podoba nam się.
Damian w poniedziałek zaczyna szkołę, musi podszkolić język angielski, bo widać, że ma barierę. Natalia z pewnością rozezna temat pracy, z dobrym angielskim jest o wiele łatwiej.

Następny post, na pewno będzie bardziej konkretny. Póki co chaos w naszych głowach..!

Gorące pozdrowienia dla Was :)