Czytam poprzedni post o Fidżi i marzy mi się chwila relaksu. Od powrotu z naszej podróży poślubnej mamy ostro pod górkę, szczególnie Damian.
Wracamy dziś do Was z krótką relacją z ostatnich trzech miesięcy i choć niewiele się zmieniło to pewnie znajdzie się kilku ciekawych, którzy chętnie przeczytają o tym, co słychać u niuńków.
Po przejściach z IELTS-em i perypetiach przy załatwianiu przyjęcia na studia, australijski urząd migracyjny sprawił nam miłą niespodziankę i przyznał wizę na 2.5 roku zaledwie w dwa dni po złożeniu wniosku. Jesteśmy więc w posiadaniu całkiem dobrej wizy, na długi okres, z pozwoleniem na pracę w pełnym wymiarze godzin :)
Przetrwaliśmy zimę, nie było ciężko, bo podobnie jak zeszłoroczna, była ciepła i sucha. Chłód dokuczał jedynie w mieszkaniu, ale daliśmy radę dzięki dobremu grzejnikowi i dużej ilości herbaty z miodem.
W połowie sierpnia Damian rozpoczął studia. Myśleliśmy, że proces adaptacji studentów do warunków panujących na uczelni potrwa kilka tygodni, ale niestety mocno się rozczarowaliśmy. Wykładowcy ruszyli pełną parą i właściwie od 22.08 Damian spędza każdą wolną chwilę przy książkach. Musi ogarnąć nie tylko teorię, ale przede wszystkim angielskie słownictwo, co sprawia dodatkową trudność. Widzimy się tylko przy kolacji, zamieniamy parę słów po czym Damian odcina się zupełnie i uczy się do późnych godzin nocnych. Na szczęście zajęcia ma tylko dwa razy w tygodniu, co ułatwia nam zadbanie o nasze finanse, bo w pozostałe dni może pracować, ale obawiamy się, że za chwilę trzeba będzie zrezygnować z pracy na rzecz nauki w domu, bo już są zaległości. Co tydzień musi oddawać wykonane zadania i obliczenia, a pierwsze egzaminy zdaje już za kilka dni. Podziwiam go, bo nie brakuje mu determinacji, ale jest przerażony, i ja też. Nie znaliśmy takiego trybu studiowania z Polski, nie byliśmy na to gotowi, ale damy radę. Damian da radę, ja mogę go tylko wspierać.
Zanim Damian rozpoczął rok akademicki wybraliśmy się na weekend do Port Stephens, zatoki położonej około 200 km na północ od Sydney. Było naprawdę pięknie i z pewnością jak tylko kupimy samochód (to plan na najbliższe miesiące) wrócimy tam na dłużej. Dużo spacerowaliśmy, pysznie jedliśmy i zjeżdżaliśmy na deskach z najwyższych w Australii ruchomych wydm. Zerknijcie na załączone zdjęcia, mieliśmy naprawdę sporo frajdy.
Niestety, bilety które kupiliśmy na loty na Whitsundays (wyspy na północy), raczej nam przepadną, bo ich daty wypadają na okres sesji Damiana, więc musimy urozmaicać sobie czas krótszymi, bliższymi wypadami.
Na szczęście mamy już wiosnę, za chwilę przestawiamy zegarki, dzień będzie długi to i więcej czasu na naukę:) Ja też postanowiłam troszkę w siebie zainwestować zanim stworzę nowe CV i wyruszę na poszukiwania pracy. Za kilka tygodni zaczynam kurs recepcjonistki medycznej, do mojego już kilkumiesięcznego doświadczenia przyda się papierek. Dostałam już pierwsze zadania do wykonania na zaliczenie dlatego odbębniam obowiązek blogowy żeby nie mieć wymówek i móc skupić się na nauce.
A teraz miętowa herbatka, nogi na stół i chwila relaksu po kolejnym dniu pracy. Ciepły wieczór, balkon otwarty i wreszcie polarową bluzę można zamienić na lekki sweterek. Czekaliśmy na to, choć zima w Sydney nie taka zła...
Pozdrawiamy!!
Czekam na kolejne wpisy :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam