Szykujcie się na "oszczędne" w słowach relacje i mnóstwo zdjęć. Nasze wakacje opiszemy w dwóch, może trzech postach.
Cała podróż rozpoczęła się po trzeciej nad ranem w środę 7 stycznia. Spakowani w jedną ogromną walizkę i dwie podręczne torby wyruszyliśmy w dwukilometrową drogę na stację pociągu. Już po kilkuset metrach żałowaliśmy, że nie zadzwoniliśmy po taksówkę, ale dla nas to ciągle niepotrzebny luksus więc spięliśmy pośladki i wolnym krokiem, spoceni i zasapani dotarliśmy na pociąg. Później było już z górki. Samolot wyleciał o czasie, przespaliśmy całą 80 minutową podróż. Wylądowaliśmy w Launceston, na północy wyspy, o 9 rano, przyjechała po nas Pani z wypożyczalni samochodów, załatwiliśmy wszystkie formalności i rozpoczęliśmy właściwy etap naszej wyprawy. Damian objął stery w samochodzie i już po 5 minutach od wyjazdu z wypożyczalni, parkując przy krawężniku, zniszczył wentyl w oponie. Zrobiło się gorąco, ale opanowaliśmy emocje, załatwiliśmy wszystko z wulkanizatorem, który naprawił usterkę i nieco zbici z tropu ruszyliśmy dalej.
Damian zaplanował wyprawę w najdrobniejszych szczegółach. Pierwszego dnia zwiedzaliśmy jedno z największych miast na Tasmanii, Launceston. Jest tam piękny wąwóz, Cataract Gorge, gdzie wyznaczono kilka tras spacerowych i punktów widokowych, na które można dotrzeć kolejką krzesełkową. Pogoda była obłędna. Spędziliśmy tam kilka przyjemnych godzin po czym wsiedliśmy w nasz mini samochód i pojechaliśmy na północny wschód wyspy. Po drodze zatrzymaliśmy się w kilku ładnych miejscach. Wszędzie, mimo szczytu sezonu, było niemal pusto. Późnym popołudniem dotarliśmy do miasteczka, w którym mieliśmy kupiony nocleg. Czuliśmy się tam trochę jak w Polsce. Było kilka lumpeksów, firanki w witrynach sklepowych wydawały się bardzo znajome. Zjedliśmy obłędną pizzę, pospacerowaliśmy po długiej plaży i pięknym parku i padliśmy jak muchy.
Nasze miejsce na ziemi- Sydney- z okna samolotu :)
W drugim dniu, o poranku, ruszyliśmy na południe Tasmanii. Przed nami było kilkaset kilometrów nieznanych dróg. Padał deszcz, na trasie minęło nas kilka samochodów, przejeżdżaliśmy przez wysokie góry i wśród pięknych jezior. Było bardzo pusto, momentami strasznie. Niemal zabiliśmy kangura, który wybrał się na spacer po jezdni. Właściwie to jedyną rozrywką w drodze były martwe wallabies (mniejsza wersja kangura), leżące co kilka metrów przy drodze, z kończynami zesztywniałymi w charakterystyczny sposób. Nie działało radio, nie mieliśmy zasięgu w telefonach, a na domiar złego w pewnym momencie skończyła się asfaltowa droga i wjechaliśmy na żwir. Sami nie wiedzieliśmy czy śmiać się czy płakać, ale staraliśmy się znaleźć w tym wszystkim urok. I znaleźliśmy. Dziś miło wspominamy tą trasę. To była prawdziwa dzicz, miejsce gdzie, wydawać by się mogło, nie dotarli jeszcze ludzie.
Po drodze, już niedaleko Hobart, czyli stolicy Tasmanii, zatrzymaliśmy się w tak zwanym sanktuarium dla zwierząt. To miejsce, gdzie trafiają poszkodowane na drodze kangury, wombaty, diabły tasmańskie i inne typowo australijskie zwierzęta. Są tam też misie Koala i papużki. Każdy dostaje karmę dla kangurów i może spędzić z nimi wspaniałe popołudnie. Bawiliśmy się jak dzieci. Popołudniu dotarliśmy do Hobart. Trzeba przyznać, że miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Krajobraz portowy, kilka knajpek, trochę wczasowiczów. Nic specjalnego. Najładniej było w ogrodzie botanicznym i na górze Mount Wellington, z której roztacza się piękny widok na miasto.
Noc spędziliśmy u Australijczyka, który mieszka około 30 kilometrów od miasta, w środku lasu, wysoko w górach. Absolutny raj na ziemi, piękny drewniany dom, zieleń, dzikie zwierzęta. Mieliśmy problem tam trafić, robiło się ciemno, w okolicy było raptem kilka budynków, a nam rozładowały się baterie w telefonach. Zapukaliśmy do jedynego domu, w którym świeciło światło, podładowaliśmy telefony i wreszcie, po półgodzinnym błądzeniu trafiliśmy na miejsce.
Następnego dnia, po pysznej kawie na tarasie i pięknym wschodzie słońca, pojechaliśmy do portu, skąd odebrać miała nas firma organizująca rejs łodzią odrzutową dookoła wyspy Bruny Island. Słono nas to kosztowało, ale wrażenia są niezastąpione. Ta atrakcja od kilku lat wygrywa konkursy na najlepszą w Tasmanii. Musieliśmy przekonać się na własnej skórze i nie żałujemy żadnego wydanego dolara. Objechaliśmy busem niemal całą wyspę, po to żeby na jej krańcu wsiąść na łódź i wyruszyć w kierunku Antarktydy. Cały rejs trwał ponad trzy godziny. Pomimo pięknej, słonecznej pogody było nieziemsko zimno. Byliśmy na to przygotowani, w końcu od Bieguna Południowego dzieliło nas tylko 2 tysiące kilometrów. Dodatkowo wyposażono nas w peleryny, które miały osłaniać przed wiatrem. Co jakiś czas bardzo szybka łódź przystawała po to żeby przewodnik mógł pokazać nam z bliska jaskinie, gejzery wodne, wysokie klify i śmierdzące foki. Oboje doszliśmy do wniosku, że żaden architekt nie stworzy tego, co natura. Było pięknie.
Zobaczcie to wszystko na zdjęciach, bo obawiamy się, że nie da się tego opisać słowami.
Ciąg dalszy nastąpi.
Pewnie, że czytamy, wręcz chłoniemy, jak gąbki :) cudowne widoki, wspaniałe zdjęcia i te wasze prze szczęśliwe pyszki :) pozdrawiamy i czekamy na jeszcze!!!!!
OdpowiedzUsuńKolejna piękna przygoda, oczywiście namawiamy do kolejnych,bo dzięki Wam , my też zobaczymy kawałek uroczych miejsc na tym świecie . Dajecie kolejne zdjęcia, czekamy (wapniaczki )
OdpowiedzUsuńCzytamy,Natalko, czytamy-od czasu zagladam tu na koniec świata.Macie tyle energii i zachwytu, że starczy na wszystkie Wasze zamiary. Gratuluję odwagi i życzymy powodzeni a! Ciocia Kasia (Czarnowscy)
OdpowiedzUsuń