środa, 14 września 2016

Stara bida nową goni.

Czytam poprzedni post o Fidżi i marzy mi się chwila relaksu. Od powrotu z naszej podróży poślubnej mamy ostro pod górkę, szczególnie Damian.

Wracamy dziś do Was z krótką relacją z ostatnich trzech miesięcy i choć niewiele się zmieniło to pewnie znajdzie się kilku ciekawych, którzy chętnie przeczytają o tym, co słychać u niuńków.

Po przejściach z IELTS-em i perypetiach przy załatwianiu przyjęcia na studia, australijski urząd migracyjny sprawił nam miłą niespodziankę i przyznał wizę na 2.5 roku zaledwie w dwa dni po złożeniu wniosku. Jesteśmy więc w posiadaniu całkiem dobrej wizy, na długi okres, z pozwoleniem na pracę w pełnym wymiarze godzin :)

Przetrwaliśmy zimę, nie było ciężko, bo podobnie jak zeszłoroczna, była ciepła i sucha. Chłód dokuczał jedynie w mieszkaniu, ale daliśmy radę dzięki dobremu grzejnikowi i dużej ilości herbaty z miodem.
W połowie sierpnia Damian rozpoczął studia. Myśleliśmy, że proces adaptacji studentów do warunków panujących na uczelni potrwa kilka tygodni, ale niestety mocno się rozczarowaliśmy. Wykładowcy ruszyli pełną parą i właściwie od 22.08 Damian spędza każdą wolną chwilę przy książkach. Musi ogarnąć nie tylko teorię, ale przede wszystkim angielskie słownictwo, co sprawia dodatkową trudność. Widzimy się tylko przy kolacji, zamieniamy parę słów po czym Damian odcina się zupełnie i uczy się do późnych godzin nocnych. Na szczęście zajęcia ma tylko dwa razy w tygodniu, co ułatwia nam zadbanie o nasze finanse, bo w pozostałe dni może pracować, ale obawiamy się, że za chwilę trzeba będzie zrezygnować z pracy na rzecz nauki w domu, bo już są zaległości. Co tydzień musi oddawać wykonane zadania i obliczenia, a pierwsze egzaminy zdaje już za kilka dni. Podziwiam go, bo nie brakuje mu determinacji, ale jest przerażony, i ja też. Nie znaliśmy takiego trybu studiowania z Polski, nie byliśmy na to gotowi, ale damy radę. Damian da radę, ja mogę go tylko wspierać.

Zanim Damian rozpoczął rok akademicki wybraliśmy się na weekend do Port Stephens, zatoki położonej około 200 km na północ od Sydney. Było naprawdę pięknie i z pewnością jak tylko kupimy samochód (to plan na najbliższe miesiące) wrócimy tam na dłużej. Dużo spacerowaliśmy, pysznie jedliśmy i zjeżdżaliśmy na deskach z najwyższych w Australii ruchomych wydm. Zerknijcie na załączone zdjęcia, mieliśmy naprawdę sporo frajdy.
Niestety, bilety które kupiliśmy na loty na Whitsundays (wyspy na północy), raczej nam przepadną, bo ich daty wypadają na okres sesji Damiana, więc musimy urozmaicać sobie czas krótszymi, bliższymi wypadami.

Na szczęście mamy już wiosnę, za chwilę przestawiamy zegarki, dzień będzie długi to i więcej czasu na naukę:) Ja też postanowiłam troszkę w siebie zainwestować zanim stworzę nowe CV i wyruszę na poszukiwania pracy. Za kilka tygodni zaczynam kurs recepcjonistki medycznej, do mojego już kilkumiesięcznego doświadczenia przyda się papierek. Dostałam już pierwsze zadania do wykonania na zaliczenie dlatego odbębniam obowiązek blogowy żeby nie mieć wymówek i móc skupić się na nauce.

A teraz miętowa herbatka, nogi na stół i chwila relaksu po kolejnym dniu pracy. Ciepły wieczór, balkon otwarty i wreszcie polarową bluzę można zamienić na lekki sweterek. Czekaliśmy na to, choć zima w Sydney nie taka zła...


Pozdrawiamy!!




























niedziela, 5 czerwca 2016

Fidżi, ach, Fidżi!

Byliście kiedyś na wakacjach, z których za żadne skarby nie chcieliście wracać? Na wakacjach, które od początku do końca były idealne? Na takich, które totalnie Was zrelaksowały i dały do zrozumienia, że żyjemy za szybko?

My niedawno z takich wróciliśmy. Do tej pory powroty do Sydney nie były bardzo bolesne. Szybko wskakiwaliśmy w nasz intensywny rytm, codzienne obowiązki i weekendowe przyjemności. Fidżi nieco zmieniło postać rzeczy. Ach, jak było pięknie..

Biorąc pod uwagę, że destynacja naszego tygodnia miodowego była zupełnie przypadkowa, uzależniona wyłącznie od atrakcyjnych cen biletów lotniczych, możemy śmiało powiedzieć, że to był strzał w dziesiątkę. Wybraliśmy piękny, kameralny resort, w ogromnej zatoce, z kilkukilometrową plażą i przejrzyście turkusową, bardzo ciepłą wodą w oceanie. Od chwili wejścia na teren resortu do momentu wyjazdu nie mogliśmy uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Mieliśmy wrażenie, że jesteśmy sami na wyspie, że to wszystko jest dla nas. Wykorzystaliśmy to w stu procentach.
Pracownicy resortu są mieszkańcami wioski za lasem, urodzeni i wychowani na Fidżi, niezwykle przyjaźni i radośni. Nie mają nic. Mieszkają w blaszanych budach, jedzą kokosy zerwane z palmy przy plaży, łowią ryby na obłędnej rafie i przygotowują je w żarze zawijając w liście drzewa palmowego. Na nic nie narzekają, śpiewają, tańczą i cieszą się spokojnym życiem wśród turystów.
Czuliśmy się zadbani, zaopiekowani, ugoszczeni. Powitano nas hasłem WELCOME HOME i pysznym sokiem arbuzowym. Przez całe 7 dni pracownicy resortu spełniali każdą naszą zachciankę, bezinteresownie przynosili lampkę wina i świeże kokosy. Jedliśmy tam najlepszą rybę na świecie, obłędne curry i piliśmy pyszne czerwone wino. Co wieczór w resorcie fundowano nam jakąś rozrywkę. Śpiewaliśmy, tańczyliśmy, oglądaliśmy pokaz ognia, stołowaliśmy się w bufecie z lokalnym jedzeniem. Jeszcze na lotnisku poznaliśmy świetną parę Niemców, którzy spędzali kilka dni w tym samym resorcie. Dotrzymywaliśmy sobie towarzystwa podczas kolacji, śmialiśmy się do rozpuku wypijając przy tym litry wina.
A w ciągu dnia czytaliśmy książki, nurkowaliśmy, pływaliśmy, biegaliśmy, graliśmy w paletki, oglądaliśmy najpiękniejsze zachody słońca, jedliśmy dużo i piliśmy jeszcze więcej. Spróbowaliśmy stand up paddle i przez dwa dni męczyły nas wstrętne zakwasy, które nieco łagodziła słona woda w oceanie.
Damian zdecydowanie lepiej spisuje się w sportach w wodnych, Natalię często oblatywał strach i uciekała z wody na widok dużej ryby. Każde z nas znalazło coś dla siebie, dni mijały nieubłaganie, choć na Fidżi wszystko zdaje się toczyć nieco wolniej.

Nie będziemy się rozpisywać, zobaczcie to, o czym mówimy, na zdjęciach.




























































A teraz działamy. Damian w drugim podejściu zdobył świetny wynik z egzaminu IELTS, dostał się na studia magisterskie i przez najbliższe dwa lata będzie miał pewnie pod górkę, ale liczymy, że nam się to opłaci. Koszt studiów jest ogromny, przeraża nas to, ale mocno wierzymy, że damy radę. Musimy, bo walczymy o naszą przyszłość. Póki co czeka nas złożenie wniosku o wizę. Tym razem warunki wizy będą nam sprzyjać i Natalia otrzyma prawo pracy w pełnym wymiarze godzin, co oznacza, że niebawem czeka ją szukanie nowej posady, ze wszystkimi możliwymi przywilejami. Ale to jeszcze nie teraz, na razie nie myśli nawet o zostawieniu dziewczynek dla innej niani.
Damian pewnie też będzie musiał znaleźć inną, bardziej elastyczną pracę. Zobaczymy jak będzie przedstawiał się jego "plan lekcji".

Wrócimy do Was w najbliższym czasie z najnowszymi wiadomościami. Trzymajcie kciuki nieustannie, potrzebujemy dużo motywacji i pomyślności.

Pozdrawiamy!