Wróciliśmy cali i zdrowi z kolejnej przygody. Niewątpliwie przygody życia.
Chyba nigdy, żadnemu z nas, nie przeszło przez myśl, że zobaczymy Wielką Rafę Koralową. A my nie dość, że ją zobaczyliśmy, to jeszcze ją dotykaliśmy i po niej chodziliśmy. I nikt nam tego nie odbierze.
Z każdym kolejnym zwiedzonym przez nas zakątkiem Australii nasza miłość do tego kraju rośnie. Tym razem byliśmy w Cairns i północnej części stanu Queensland. Rosną tam najpiękniejsze kokosowe palmy, w oceanie pływają krokodyle, ludzie są niezwykle wyluzowani i przyjaźni. Podobało nam się, bardzo. Cairns leży w klimacie tropikalnym, co oznacza, że w okresie letnim, mniej więcej do końca maja, niemal nieustannie pada deszcz. Od czerwca zaczyna się sezon suszy i upałów. Cieszymy się, że wybraliśmy się do Cairns teraz, kiedy temperatury nie przekraczają 30 stopni.
W mieście, które nas zachwyciło, na ulicach kręci się mnóstwo Aborygenów. Kilkunastoletnie dzieciaki plątają się wzdłuż deptaka, palą papierosy i piją piwo. Chyba nie chodzą do szkoły. To jedyny minus tego miejsca. Aborygeni sprawili, że momentami człowiek nie czuje się bezpiecznie.
Poza tym, było wspaniale. Miasto jest pełne knajp i klubów, kasyn i hoteli. Wzdłuż oceanu ciągnie się deptak, przy którym nie brakuje siłowni, basenu i placów zabaw, na których sami chętnie byśmy się pobawili. Przy deptaku wypoczywają najprawdziwsze pelikany, z długimi różowymi dziobami.
Oczywiście sprawdziliśmy już ceny wynajmu i oferty pracy. Czemu by nie pomieszkać w Cairns przez chwilę?
W piątek, zaraz po przylocie poszliśmy rozeznać temat rejsów na Rafę. Ku naszemu rozczarowaniu Pani w biurze podróży odradziła nam wyprawę ze względu na niekorzystne warunki na oceanie. Postanowiliśmy zaczekać z decyzją do soboty. Dowiedzieliśmy się, że jedna z firm organizujących rejsy, ma przy rafie ponton, na którym mieszka pracownik i na bieżąco podaje informacje pogodowe. Zadzwoniliśmy w sobotni poranek do biura, ale niestety, wieści nie były dobre. Zaryzykowaliśmy jednak i popłynęliśmy. Było wspaniale. Pływaliśmy w maskach, z głowami zanurzonymi w wodzie, czuliśmy się jak w akwarium, co chwilę wynurzając się żeby sprawdzić, czy to się dzieje naprawdę. Absolutnie fantastyczne uczucie. Spędziliśmy pod wodą niemal 4 godziny, w dwóch różnych miejscach na Rafie. Zaczynaliśmy na piaszczystej wysepce Michealmas Cay, a kończyliśmy na głębokiej Hastings Reef. Ze statku nie wygląda to spektakularnie. Gdzieniegdzie pod turkusową wodą widać nieco ciemniejsze plamy. Przeżyliśmy szok, gdy zanurzyliśmy się w wodzie. Pod nami pływały żółwie, rybki Nemo i inne wynalazki, które do tej pory oglądaliśmy tylko w oceanarium. Rafa pod wodą wygląda nieziemsko. Jest fioletowa, czerwona, pomarańczowa, niebieska. W niektórych miejscach było tak płytko, że żeby dostać się w głębsze miejsce trzeba było po niej iść.
Nie mieliśmy ze sobą podwodnego aparatu, ale załoga statku robiła zdjęcia za nas.
Wróciliśmy do hotelu wykończeni, pełni wrażeń. Ciągle nie wierzyliśmy w to, co przeżyliśmy. Przy najbliższej okazji, na pewno tam wrócimy.
Niedzielę spędziliśmy na Cape Tribulation. To podobno w tym miejscu James Cook uszkodził swój statek, i uczynił je swoim domem przez około 7 tygodni (wikipedia!!). Cape Tribulation to przylądek, na którym las deszczowy spotyka się z Rafą Koralową. Obłędne miejsce. Dzikie, bezludne. Po drodze chodzą kazuary, co kilkaset metrów stoi znak ostrzegający przed tymi ptakai. W pewnym miejscu kończy się asfalt, dalej na północ Australii można dojechać już tylko samochodem terenowym. Spacerowaliśmy po plażach, na których nie było żywej duszy. Drzewa rosną w oceanie, kraby wkopują się w piach wyrzucając na plażę małe piaszczyste kuleczki, z palm spadają kokosy, i podobno można zobaczyć tam krokodyle. Raj na ziemi?
A teraz jesteśmy już w Sydney. Nieco tu chłodniej, niż tam na północy. Ale też pięknie. Jeszcze przez chwilę pozazdrościmy mieszkańcom północy. Życie wydaje się tam nieco bardziej sielskie.
Pozdrawiamy i życzymy miłego tygodnia!