Czwartego dnia, w sobotę, poszliśmy do centrum Hobart zobaczyć słynny targ, na którym można kupić wszystko, co zostało wykonane na Tasmanii. Cuda, cudeńka, biżuteria, torebki, deski do krojenia i inne wynalazki. Ceny kosmiczne, nie kupiliśmy nic!
W tym samym dniu zwiedziliśmy jeszcze Park Narodowy, w którym można spacerować po ruchomych mostach i platformach zbudowanych wysoko, wśród koron gigantycznych drzew.
W niedzielny poranek, wybraliśmy się przed 6 zobaczyć wschód słońca. Mieszkaliśmy na wzgórzu, z którego było widać panoramę Hobart i okolicznych wysp. Było bardzo zimno i bardzo magicznie.
Później wypiliśmy kawusię, zjedliśmy pożywne śniadanie i odjechaliśmy z Hobart. Celem była wschodnia część Tasmanii. Rozpoczęliśmy jej odkrywanie od Półwyspu Tasmana i miasteczka Port Arthur. Pogoda była piękna, wreszcie można było zdjąć swetry, poleżeć na plaży i naładować baterie promieniami słonecznymi. Przejechaliśmy cały półwysep, zachwycaliśmy się białymi plażami, czystą wodą w oceanie, pustymi drogami, tajemniczymi jaskiniami. Wszystkim się zachwycaliśmy. Popołudniu ruszyliśmy w kierunku Bicheno, gdzie znajduje się kolejny Park Narodowy- Freycinet. Przed nami było ponad 300 kilometrów krętych dróg. Wszędzie były owce. Stwierdziliśmy, że na Tasmanii z pewnością żyje więcej owiec niż ludzi. Na ogromnych pastwiskach pasło się przeróżnego rodzaju bydło. Byki rzucały na nas groźne spojrzenia, wombaty kręciły się po drogach w poszukiwaniu jedzenia. Droga prowadziła niemal cały czas wzdłuż wybrzeża, więc z samochodu można było zobaczyć biały piasek z długich na kilka kilometrów plaż, czerwone skały i turkusowy ocean. Chwilami chcielibyśmy być na miejscu tych krów i owiec, i cały dzień siedzieć w miejscu z takimi widokami..
Poniedziałek miał być sportowy- nareszcie! Po codziennych pysznych śniadaniach, obiadach, kolacjach, podwieczorkach i jeszcze kilku innych posiłkach, przyszedł czas na ruch. Ubraliśmy się wygodnie i zachęceni piękną pogodą wjechaliśmy na parking parku narodowego żeby przejść w nim kilkanaście kilometrów i zobaczyć to, co do tej pory oglądaliśmy jedynie na zdjęciach w Internecie.
Na potwierdzenie powiedzenia, że świat jest mały, w parku spotkaliśmy bardzo sympatycznych Polaków, którzy UWAGA! mieszkają w Sydney, jakieś 3 kilometry spacerem od nas. I jeszcze jedno- jeden z nich pracuje z Damianem w tej samej firmie.
Park położony jest na półwyspie, jego wschodnia część była chłodna, wietrzna. Spędziliśmy tam miły czas z nowo poznanymi Polakami i wyruszyliśmy na zachód parku. Nie planowaliśmy kąpieli w oceanie, nie mieliśmy ze sobą ręczników ani strojów. Po 30 minutach wędrówki bardzo tego żałowaliśmy. Zachód półwyspu był gorący! Nie zastanawialiśmy się długo, zdjęliśmy ubrania i wskoczyliśmy do wody. Na długiej plaży było zaledwie kilka osób, więc skrępowanie nie wchodziło w grę. Nigdy wcześniej nie plażowaliśmy w takim miejscu. Raj na ziemi.
Niestety robiło się coraz później, a przed nami były niemal dwie godziny drogi powrotnej. Zebraliśmy z tego białego piachu nasze rozgrzane tyłeczki i w niemiłosiernym upale wracaliśmy na parking. Trasa, momentami w ogóle nie oznaczona, prowadziła przez wzgórza, wśród wyschniętych drzew, które co chwilę straszyły spadającymi gałęziami. Widoki zapierały dech w piersiach. To tak jakbyśmy chodzili po górach, które wyrosły na środku oceanu. Pomyśleliśmy, że żaden architekt by tego nie wymyślił. Tylko natura mogła stworzyć takie cudo.
Minęliśmy raptem 6 osób i w pewnym momencie wystraszyliśmy się, że zeszliśmy z trasy. Byliśmy spragnieni i głodni, pot spływał po czole. I na dodatek nie docierały do nas żadne odgłosy cywilizacji. Jakaż była radość kiedy dotarliśmy na parking. Na ochłodę zjedliśmy przepyszne, domowej roboty lody czereśniowe. Mmmmm..
Wtorek spędziliśmy w St Helens, około 80 kilometrów powyżej Freycinet. Jedna z głównych miejscowości turystycznych na Tasmanii. Istne szaleństwo. Trzy restauracje, jeden hotel. Kilogram winogron kosztował tam 13$ (w Sydney niecałe 2$). W St Helens rozpoczyna się szlak białych plaż i czerwonych skał, które podobno są piękne. Były ok. Niestety pogoda spłatała figla, spadło milion litrów deszczu i skały straciły swój urok. Oczywiście warto było to zobaczyć, ale żałowaliśmy, że zabrakło słońca. Podobno skały wyglądają najładniej, gdy jest słonecznie.
Poplątaliśmy się po okolicy. Zobaczyliśmy wodospad, który spływa wśród gigantycznych paproci, zjedliśmy lody w bardzo znanej kawiarence, kupiliśmy lokalne sery i wypiliśmy mleko prosto od krowy. A później popływaliśmy w hotelowym basenie i przeleżeliśmy całą resztę popołudnia przed telewizorem.
W środę, w drodze na lotnisko, odwiedziliśmy największe na Tasmanii pole lawendy. Cud! Pachnie w całej wiosce, zapach niemal prowadzi na miejsce, bo z każdym kolejnym kilometrem jest coraz bardziej intensywny. Jest fioletowo, jest pięknie. I znów zjedliśmy lody. Tym razem obłędnie lawendowe.
W samolocie pomyśleliśmy, że dziwnie wraca się do "domu" w Sydney.
Jedno jest pewne- ten powrót nie bolał tak bardzo. Zawsze, gdy kończyły się nasze wakacje, było nam źle. Trzeba było wracać do smutnej, polskiej rzeczywistości.
A tym razem wracaliśmy do słońca i do weekendu na plaży.
Z pewnością odwiedzimy Tasmanię jeszcze wiele razy. Jest piękna, spokojna. Można tam odpocząć od tłumów i pośpiechu. Można spotkać prawdziwych Australijczyków, którzy tryskają energią i służą pomocą. Można wszystko. Wystarczy worek pieniędzy i ciepła kurtka.