niedziela, 5 czerwca 2016

Fidżi, ach, Fidżi!

Byliście kiedyś na wakacjach, z których za żadne skarby nie chcieliście wracać? Na wakacjach, które od początku do końca były idealne? Na takich, które totalnie Was zrelaksowały i dały do zrozumienia, że żyjemy za szybko?

My niedawno z takich wróciliśmy. Do tej pory powroty do Sydney nie były bardzo bolesne. Szybko wskakiwaliśmy w nasz intensywny rytm, codzienne obowiązki i weekendowe przyjemności. Fidżi nieco zmieniło postać rzeczy. Ach, jak było pięknie..

Biorąc pod uwagę, że destynacja naszego tygodnia miodowego była zupełnie przypadkowa, uzależniona wyłącznie od atrakcyjnych cen biletów lotniczych, możemy śmiało powiedzieć, że to był strzał w dziesiątkę. Wybraliśmy piękny, kameralny resort, w ogromnej zatoce, z kilkukilometrową plażą i przejrzyście turkusową, bardzo ciepłą wodą w oceanie. Od chwili wejścia na teren resortu do momentu wyjazdu nie mogliśmy uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Mieliśmy wrażenie, że jesteśmy sami na wyspie, że to wszystko jest dla nas. Wykorzystaliśmy to w stu procentach.
Pracownicy resortu są mieszkańcami wioski za lasem, urodzeni i wychowani na Fidżi, niezwykle przyjaźni i radośni. Nie mają nic. Mieszkają w blaszanych budach, jedzą kokosy zerwane z palmy przy plaży, łowią ryby na obłędnej rafie i przygotowują je w żarze zawijając w liście drzewa palmowego. Na nic nie narzekają, śpiewają, tańczą i cieszą się spokojnym życiem wśród turystów.
Czuliśmy się zadbani, zaopiekowani, ugoszczeni. Powitano nas hasłem WELCOME HOME i pysznym sokiem arbuzowym. Przez całe 7 dni pracownicy resortu spełniali każdą naszą zachciankę, bezinteresownie przynosili lampkę wina i świeże kokosy. Jedliśmy tam najlepszą rybę na świecie, obłędne curry i piliśmy pyszne czerwone wino. Co wieczór w resorcie fundowano nam jakąś rozrywkę. Śpiewaliśmy, tańczyliśmy, oglądaliśmy pokaz ognia, stołowaliśmy się w bufecie z lokalnym jedzeniem. Jeszcze na lotnisku poznaliśmy świetną parę Niemców, którzy spędzali kilka dni w tym samym resorcie. Dotrzymywaliśmy sobie towarzystwa podczas kolacji, śmialiśmy się do rozpuku wypijając przy tym litry wina.
A w ciągu dnia czytaliśmy książki, nurkowaliśmy, pływaliśmy, biegaliśmy, graliśmy w paletki, oglądaliśmy najpiękniejsze zachody słońca, jedliśmy dużo i piliśmy jeszcze więcej. Spróbowaliśmy stand up paddle i przez dwa dni męczyły nas wstrętne zakwasy, które nieco łagodziła słona woda w oceanie.
Damian zdecydowanie lepiej spisuje się w sportach w wodnych, Natalię często oblatywał strach i uciekała z wody na widok dużej ryby. Każde z nas znalazło coś dla siebie, dni mijały nieubłaganie, choć na Fidżi wszystko zdaje się toczyć nieco wolniej.

Nie będziemy się rozpisywać, zobaczcie to, o czym mówimy, na zdjęciach.




























































A teraz działamy. Damian w drugim podejściu zdobył świetny wynik z egzaminu IELTS, dostał się na studia magisterskie i przez najbliższe dwa lata będzie miał pewnie pod górkę, ale liczymy, że nam się to opłaci. Koszt studiów jest ogromny, przeraża nas to, ale mocno wierzymy, że damy radę. Musimy, bo walczymy o naszą przyszłość. Póki co czeka nas złożenie wniosku o wizę. Tym razem warunki wizy będą nam sprzyjać i Natalia otrzyma prawo pracy w pełnym wymiarze godzin, co oznacza, że niebawem czeka ją szukanie nowej posady, ze wszystkimi możliwymi przywilejami. Ale to jeszcze nie teraz, na razie nie myśli nawet o zostawieniu dziewczynek dla innej niani.
Damian pewnie też będzie musiał znaleźć inną, bardziej elastyczną pracę. Zobaczymy jak będzie przedstawiał się jego "plan lekcji".

Wrócimy do Was w najbliższym czasie z najnowszymi wiadomościami. Trzymajcie kciuki nieustannie, potrzebujemy dużo motywacji i pomyślności.

Pozdrawiamy!